Ultramaraton GWINT 2019-05-10

11 maja 2019
Ultramaraton GWINT  2019-05-10

Poczytajcie relacje Huberta z wczorajszego GWINTA, uprzedzamy relacja jest długa, bo bieg do krótkich nie należał?

Ultramaraton GWINT 2019r. Dystans NORMAL? 110km.
Wczoraj udało mi się wraz z moim Przyjacielem biegowym Przemysławem ukończyć jeden z najbardziej wymagających Ultaramaratonów Crosowych w Wielkopolsce na dystansie 110 kilometrów. Chciałbym Wam przedstawić całą drogę to tego dla nas ogromnego SUKCESU?
Pomysł na udział w tej imprezie chodził już nam po głowach od kilku lat, a rozpoczęło się to w momencie współpracy OKB z organizatorami Gwinta przy zabezpieczaniu punktów odżywczych. Zawsze zastanawialiśmy się jak to jest wstać w nocy przy dystansie 110 km, czy też rozpocząć z wieczora przy 100 milach lub też wybiegając w samo południe w największym majowym słońcu przy dystansie 55 kilometrów. Przez kilka lat nie było nam dane wystartować przez różne sytuacje rodzinne, ponieważ maj to okres komunijny, więc raz komunia u mnie, raz u Przemka a jak gwinta pokonać to tylko we dwóch – zawsze raźniej i bezpieczniej. Aż w końcu nadszedł ten asz upragniony moment – jesień 2018 roku padła decyzja – biegniemy, ale co? Wybór z palety trzech dystansów, choć dla mnie był oczywisty, Przemo wahał się do samego momentu zapisów. Wypadło oczywiście na 110 km, ponieważ mieliśmy już w swoich nogach kilkanaście maratonów tych szosowych i tych crossowych, więc dodanie tylko kilku kilometrów do mini Gwinta(55 km) nie byłoby wyzwaniem dla nas, a wybór 100 mil mógłby okazać się wielką porażką, ponieważ przebiec dystans prawie 4 maratonów i to od razu to nie ta liga dla nas, a 110 km przy odrobinie zaangażowania, zwiększenia treningów biegowych było w zasięgu naszych możliwości.

Przygotowania do biegu trwały prawie 6 miesięcy. Przez okres zimowy przebiegaliśmy regularnie maraton crossowy raz w miesiącu by przyzwyczajać się do warunków leśnych, a z początkiem marca, gdy na zewnątrz zrobiło się trochę cieplej zwiększyliśmy ilość wybieganych tygodniowo kilometrów do 100, w tym niedzielny maraton crossowy, czy też budowanie psychiki podczas biegania po zmroku na stadionie 100 okrążeń (40 km). Ale w głowach naszych był cel, tylko jeden, ukończyć bieg z jak najmniejszym bólem  Co się udało?
I tak mijały tygodnie aż to tego magicznego momentu?

Piątek, piąteczek piątunio to był ten dzień, w którym otwarte zostało biuro zawodów w Nowym Tomyślu, do którego wybrałem się z małżonką Izabelą by odebrać numer startowy i zostawić torby z suchymi butami i ubraniami, które trafiły na przepak w Wolsztynie i torbę z suchą odzieżą na metę. Przy okazji poszliśmy na start gwinta na dystansie 100 mil, by choć przez chwilę popatrzeć na zawodników, którzy właśnie wybiegali na swoje 100 mil(ok. 165km) to jest jeszcze w zasięgu naszych marzeń – może kiedyś…? W drodze powrotnej odwiedziliśmy naszych klubowych przyjaciół, którzy właśnie przygotowywali punkt odżywczy w Porażynie, chwila rozmów o odczuciach i planach na bieg i powrót na do domu na sen, choć krótki, lecz konieczny.

2:00 budzik dzwoni, czas wstawać, szybka kawa, smarowanie stóp i miejsc, w których mogą wystąpić otarcia kremem, szybka weryfikacja termometru by ubrać odpowiednią odzież i wyczekiwanie za Przemkiem, który miał być u mnie o 2:25 i Iza miała nas zawieźć do Grodziska, skąd był nasz start o 3:00. Przemek jak to Przemek, zawsze we wszystkim dokładny, ale z punktualnością zawsze na bakier, spóźnił się 8 minut, ale dotarł i jedziemy, emocje sięgają zenitu, w głowach wszystkie myśli, ale nie ma odwrotu, jesteśmy na linii startu dziesięć minut prędzej. Mamy dość chłodną noc ok. 7 stopni kilka fotek, kilka słów od organizatorów 3.2.1 Wystartowaliśmy w naszą przygodę tego roku?

Wybiegamy z Grodziska w stronę Zdroju, przez pierwsze kilka kilometrów biegniemy wszyscy razem w jednej grupie, lampki na głowach oświetlają nam drogę, wbiegamy do lasu i już zrobiło się trochę ciaśniej, biegniemy gęsiego jeden za drugim, odwracam się do tyłu by sprawdzić czy Przemo biegnie za mną, a tam cały sznur jasnych punkcików, widok przecudny. Do pierwszego punktu mieliśmy troszkę ponad 20 kilometrów, a zlokalizowany był na rynku w Rakoniewicach, do którego dobiegliśmy kilka minut przed 5:00. Dziewczyny z obsługi witały nas z oklaskami i uśmiechami na ustach, szybka gorąca herbatka i dalej w drogę, kolejny punkt to Głodno, do którego mieliśmy 16 kilometrów, biegniemy gadamy czas upływa, a tu nigdzie nie ma wstążek na trasie. W głowie myśl k….. zabłądziliśmy, chwytam za telefon, w którym miałem wgraną mapę trasy z lokalizatorem, acha, zboczyliśmy z trasy, ale niedaleko tylko kilometr w plecy, przy tej odległości kilometr w przód czy w tył nikomu nie zaszkodzi.
Dobiegamy do Głodna, Przemo wypatrzył przed nami znajomą Magdę, która biegła dystans 100 mil, wspólnie dobiegliśmy do punktu – znów szybka gorąca herbatka uzupełnienie zapasów w plecakach szybka fotka(by informować na bieżąco rodzinę i klubowiczów o postępach) i biegniemy dalej, kierunek Wolsztyn. Kilometry ubywają, robiło się coraz cieplej, dobiegamy w okolice Wolsztyna pierwsze górki na rozgrzewkę, pierwsza piaszczysta, po kilometrze druga trawiasta, które pokonaliśmy bez najmniejszych problemów, bo dopiero w nogach mieliśmy dystans trochę dłuższy od maratonu. Godzina 8:45 dobiegamy do punktu w Wolsztynie na 55 kilometrze, gdzie czekała na nas ciepła zupka i sucha odzież, którą zostawiliśmy w biurze w Nowym Tomyślu, a przez organizatorów została przewieziona do Wolsztyna. Po trzydziestu minutach przebrani w lżejszą odzież w suchych butach i rozgrzanych żołądkach ruszamy w dalszą podróż, dobrze nam znaną trasą z Wolsztyńskiego biegu Niepodległościowego. Boegniemy – w głowach kolejny punkt Kuźnica, po kilku kilometrach wybiegamy z lasu by przeciąć drogę asfaltową a tu zaskoczenie?Hondzia z Patrykiem nasi klubowi przyjaciele przyjechali nam kibicować, jak oni nas tam znaleźli? minutka rozmów, fotka i biegniemy dalej już w nieznany nam szlak. Ponownie wbiegamy w las, a tu wzniesienie piaszczyste, dość strome, które zmusiło nas do pokonania w marszu, wchodzimy na wierzchołek a tu co? Kolejne i kolejne i tak do samej Kuźnicy, tylko kilka razy udało nam się na tym odcinku powrócić do biegu. Dobiegamy do plaży w Kuźnicy, a tu z daleka krzyk, wrzask, fioletowa flaga powiewa, uśmiech wychodzi na twarzy, są oni, nasi klubowicze i to jeszcze w większej grupie, oprócz Hondzi, Patryka dojechała jeszcze Wera, Romka, Olga i Zenek. Kilka słów, trochę grymaszenia z naszej strony, uzupełnienie płynów i lecimy dalej. Patryk na odchodne nas pocieszył, że za plażą macie koleje wzniesienie, lecz zapomniał dodać, że na tym wzniesieniu były jeszcze przewrócone drzewa, które trzeba było omijać, a przy 70 kilometrach w nogach do łatwych to nie należało, a do kolejnego punktu całe 11 kilometrów. Jak się później okazało w samych przeszkodach i kolejnych górkach, dobiegamy do Jastrzębska odzywają się nasze kolana, pierwsza oznaka kryzysu, ale po 25 kilometrach ciężkiego biegu musiało to nastąpić. Przebiegamy drogę na Zbąszyń w Jastrzębsku a tu Honoratka, już sama czekała za nami i eskortowała nas przez 200 m do punktu żywnościowego, który zlokalizowany był w sąsiedztwie z cmentarzem, przez moją głowę przeszło od razu tysiąc myśli i rozważań, między innymi takie, kto dalej biegnie na prawo, kto zostaje na lewo(ponieważ cmentarz po lewej punkt po prawej). Na punkcie siadamy z wycieńczenia, Honoratka nas informuje, że Sławomir nasz klubowy kolega już biegnie swego mini Gwinta, a my tylko zgodnie z Przemkiem odpowiedzieliśmy jej, iż życzymy mu powodzenia, bo już wiedzieliśmy, co go czeka, ponieważ startowali oni z Wolsztyna i po naszych śladach mieli do pokonania 55 kilometrów. Na punkcie w Jastrzębsku po raz pierwszy i jak się później okazało ostatni, skorzystaliśmy z pomocy medycznej, ratownik medyczny maścią ukoił cierpienia naszym bolącym kolanom, po uzupełnieniu płynów w plecakach ruszamy dalej, Hondzia na odchodne mówi nam, że dowiedziała się iż przez kolejne kilka kilometrów również będziemy mieli same górki, nie była to dobra informacja, do mety 30 kilometrów a tu kolejne utrudnienia, ale nie trwały zbyt długo i mogliśmy znów powrócić do powolnego truchtania. Mijamy autostradę, znak w lesie Miedzichowo 3 kilometry czyli 20 kilometrów przed metą, mówię do Przemka musimy się zatrzymać, zrobiło mi się słabo, całe szczęście iż był w lesie taki punkt odpoczynku dla turystów, usiedliśmy dosłownie na dwie minutki, żel energetyczny, łyk wody kilka głębokich wdechów i biegniemy dalej. Wbiegamy do Miedzichowa w kierunku już ostatniego punktu, spotykamy biegaczy wybiegających z tego punktu którzy nas informują, iż czeka na nas pyszny placek z rabarbarem, coś słodkiego po tylu kilometrach to było dla nas, jak dla wielbłąda źródełko wody w środku pustyni. Dobiegamy standardowo, herbatka i ten pyszny placek, uzupełnienie wody i ruszamy w ostatnie siedemnaście kilometrów do mety, biegniemy już coraz wolniej i wolniej przechodzimy nawet do kilometrowych odcinków marszu, dobiegamy do dość mocno zalesionego miejsca, pod nogami czujemy lekkie błotko, by po chwili ujrzeć potok który należało pokonać po drewnianych paletach. Przeszliśmy na drugą stronę a tu kolejny troszkę mniejszy. Biegniemy dalej ok. 10 kilometrów do mety, wąskie liściaste ścieżki uniemożliwiały nam bieg, pokonujemy je wolnym marszem naprzemiennie schylając się i unosząc wysoko nogi, na koniec wybiegamy na ścieżkę, biegniemy, mijają nas pierwsi zawodnicy z dystansu 55 kilometrów. Wbiegamy na wiadukt autostradowy a tu widok fioletowej flagi i Honoratki która nas przez cały czas pilnowała i dopingowała, mówi iż mamy ok. 6 kilometrów do mety, niby nic a ciągło się strasznie, zmęczeni biegniemy dalej odliczając już każdy metr do mety, wiedząc iż nasze żony z dziećmi już czekają na mecie. Wbiegamy do miasta asfalt, chodnik to już chyba na dobicie tak twarde podłoże, wyprzedza nas kolejny zawodnik z dystansu 55 kilometrów, bije nam brawo, biegniemy dalej z daleka widzę swoją żonę z córką, które machają już do nas. Ostatnie metry, na skrzyżowaniu już czekała Magda żona Przemka, Honoratka z Zenkiem, którzy zatrzymali ruch na przejściu dla pieszych, wbiegamy wszyscy razem na metę – KONIEC udało się??
Dobiegliśmy, łzy szczęścia, podziękowania i siadamy w oczekiwaniu za Sławomirem, który po niecałej godzinie wbiegł na metę, wspólna fotka, gratulacje i wracamy do domu.

Na koniec chciałbym podziękować naszym rodzinom, które wytrzymały cały okres przygotowań, może nie zawsze wierzyły w nasz sukces, ale wspierały nas do samego końca. Chciałbym również podziękować naszym klubowiczom pod kierownictwem Honoratki, bo wiem, że to ona była pomysłodawczynią tych wszystkich punktów wsparcia.

A My dziś już snujemy plany nad kolejnym wyzwaniem…….????

Galeria