41. PZU Maraton Warszawski

29 września 2019
41. PZU Maraton Warszawski

Zapraszamy do jeszcze ciepłej relacji Pawła z Maratonu Warszawskiego ?

W minioną niedzielę wybraliśmy się wraz z przyjaciółmi z „OKB” do Warszawy, aby pobiec „41 PZU Maraton Warszawski”.
Dla mnie miał to być drugi przystanek po maratonie w Dębnie na drodze po koronę maratonów Polski. Po ciężkiej podróży pociągiem, w którym było ciasno jak w tramwaju podczas godzin szczytu, dotarliśmy do stolicy. Przywitała nas piękną słoneczną pogodą. Od razu udaliśmy się na tor wyścigów konnych na Służewcu, aby odebrać pakiety startowe. Dla mnie całkiem fajne doświadczenie, gdyż byłem tam po raz pierwszy w życiu. Następnie udaliśmy się do swoich miejsc noclegowych i na regenerujący posiłek. Ja niestety wyjechałem do Warszawy z lekkim przeziębieniem, więc starałem się odpocząć w pokoju i zregenerować. Po przebudzeniu i lekkim śniadaniu pojechaliśmy na miejsce startu. Po przebraniu i rozgrzewce ustawiliśmy się na starcie. Niesamowite wrażenie, gdyż na rozgrzewkę wysłuchaliśmy „Sen o Warszawie”, który miał nam się ziścić. Czułem się całkiem dobrze i od początku starałem się trzymać tempo na 3:50. Jednak w ferworze walki się pogubiłem i po około 7 kilometrach biegłem na czas 3:45 godziny.
Bardzo piękna trasa, malowniczymi ulicami pośród parków, zabytków, Stadionu Narodowego i z wieloma innymi atrakcjami. Niesiony dopingiem wspaniałych kibiców poznawałem Warszawę na nowo, choć byłem tam już kilkadziesiąt razy. W początkowej fazie biegu uznałem, że maraton jest lepszy na wypocenie niż aspiryna . I tak do 30 kilometra gdzie potrzebowałem krótką przerwę na ubikację i poczęstunek. Wznowienie biegu już jednak okazało się trudne. Starałem się powrócić do wcześniejszego tempa, jednak nogi odmawiały współpracy. Na 34 kilometrze przyszedł kryzys i musiałem się pogodzić z końcem walki o dobry wynik. Zmęczenie, zawroty głowy, odwodnianie się, kolejni peacmakerzy co cię wymiatają jak wiatr liście z chodnika, spowodowało załamanie, a w głowie została już tylko chęć ujrzenia mety. Na szczęście sprzyjająca pogoda, doping i zdjęcie z „Misiem Panda” pozwoliło na ukończenie o własnych nogach biegu z czasem 4:01:54 godziny. Czuję się mocno zawiedziony swoją dyspozycją. Nie spodziewałem się wiele jednak nie był to czas, z którego mogę być zadowolony. Zupełnie jak nasi siatkarze. Wynik przyzwoity ale niedosyt zostaje. Wiem jednak, że nie było to spowodowane nie przeziębieniem ani brakiem siły, tylko kondycją psychiczną. Strefą na mecie byłem zawiedziony. Daleko samochody z pakietami startowymi. Żeby się wykąpać w kabinach z zimną wodą trzeba było pokonać kilkadziesiąt schodów. Kabiny stały na dworze. Aby się najeść należało znowu te same schody pokonać – tyle, że w dół. Posiłek spożywaliśmy przy ławkach pod gołym niebem. Drogi i ubogi pakiet startowy, słaby poczęstunek i przygotowana strefa na mecie daje kiepską ocenę organizatorom. Mogliśmy korzystać wprawdzie z komunikacji miejskiej, ale nikt nie powiedział jak wejść do metra nie kupując biletu. Na szczęście zdążyliśmy na pociąg. Gdzie staliśmy w korytarzu przez cztery godziny ze względu na brak miejsc. Teraz pozostaje trening przed trzecim przystankiem w Krakowie. Dziękuję Przyjaciołom z klubu Marzence, Sławkowi i Markowi za wspólnie spędzony czas i gratuluje chłopakom osiągnięciu wspaniałych wyników.” Mój „Sen o Warszawie” pomimo wszystko się spełnił.

Pozostałe czasy:
Marek Piesik: 03:26:44 RŻ
Sławomir Skotarek: 03:47:03